Rany, jak mnie zmęczyła ta książka. Dawno z takim trudem nie brnęłam. Przesunięcie Paula na drugi plan zdecydowanie zaszkodziło tej serii.
W kryminałach zwykle na początku dowiadujemy się, jak ktoś zginął, a potem najważniejsze jest, żeby autor dał nam odpowiedź na pytania, dlaczego i z czyjej ręki.
Autorzy prześcigają się w wymyślaniu skomplikowanych traum z dzieciństwa mordercy albo niewiarygodnych zbiegów okoliczności, które doprowadziły do zbrodni.
Ale czasem odpowiedź na pytanie o przyczynę jest taka jak u Arnaldura w "Zimnym wietrze". Bardzo prosta. Bardzo smutna. I tak prawdopodobna, że chciałoby się w nią nigdy nie wierzyć.
Skandynawscy autorzy kryminałów lubią podawać adresy różnych ważnych miejsc z dokładnością co do numeru ulicy.
Biorę wtedy taki adres i wrzucam w mapy Googla. I od razu mogę porównać, jak to, co sobie wyobraziłam, ma się do rzeczywistości. Stanąć z detektywem przed bramą świadka, spojrzeć razem z nim na budynek. Może nawet zobaczyć właściwe okna.
Magia. :)
Lubię kryminały realistyczne. Tak prawdopodobne, żeby jeszcze kilka dni po odłożeniu książki na półkę idąc wieczorem ulicą, trwożliwie oglądać sie przez ramię.
Jednak Marinina wymyśliła tak przekombinowaną intrygę, że uwierzyć w nią bardzo trudno. Może nawet nie sposób.
Przeczytać "Cudzą maskę" oczywiście można, bo czemu by nie, ale zamiast po przeczytaniu oglądać się za siebie, człowiek ogląda się za kolejną książką...
Czytałam kiedyś wyznanie Kinga, jak tworzy akcję swoich powieści. Otóż wrzuca swojego bohatera w trudną, zagmatwaną, niepojętą sytuację, a potem patrzy, jak ten sobie w niej radzi. Tym razem najwyraźniej postanowił inaczej.
Tym razem napisał nostalgiczną powieść. Żadnych nagłych zwrotów akcji, rosnącego napięcia. Z wyjątkiem jednego metafizycznego drobiazgu, nic niepojętego.
Warto przeczytać, choćby dla odmiany. Ale nie jest to King, jakiego się zwykle spodziewam.
Książka na okładce opisana jest jako kryminał medyczny. Cóż.
Jeśli spodziewasz się morderstwa, śledztwa, przesłuchań, podejrzanych proktologów i mrożących krew w żyłach scen z respiratorem w tle, rozczarujesz się. Nie ma tu też charyzmatycznego inspektora ani nieokrzesanego prywatnego detektywa.
A co jest?
Niespiesznie tocząca się akcja. Tajemnica, która w tle ma faktycznie mord, ale niezbyt świeży, i trochę pogubionego lekarza w roli głównej.
Czy polecam? Można przeczytać, ale chyba równie dobrze można nie.
Kilka - zdawałoby się - zupełnie odrębnych wątków autorzy splatają w spójną intrygę.
Mamy więc młodych chuliganów, znęcających się nad bezdomnymi i dumnie prezentujących nagrania swoich wybryków w Internecie, mamy sprawę morderstwa sprzed lat i drugiego, całkiem świeżego. Jest upadły glina, a jakże, i młoda adeptka. Historie splatają się i wszystko razem składa się na książkę, którą dobrze się czyta.
Czy nie za dużo jednak autorzy złożyli w ręce przypadku?
Przemyślana intryga. Wartka akcja. Człowiek zaczyna się zastanawiać, ile może być w tym prawdy. I włos się jeży.
Tylko jedna uwaga: nie czytaj tego zanim przeczytasz "Geim". Trudno by było ogarnąć akcję.
Carin awansowała do czołówki moich ulubionych autorów kryminałów. Za to, jak zgrabnie połączyła dwa zupełnie odrębne, jak się zdawało, wątki w jeden.
Mamy tu dwie zupełnie ze sobą nie związane ofiary, dwa środowiska... A jednak sprawy zbiegną się w jednym punkcie. I od tej pory wszystko przyspieszy.
Dobrze i szybko się to czyta, aż szkoda, że tak szybko.
To jedna z tych książek, w których morderca jest dobrze znany. Przeważnie autorzy tak to wykombinują, żebyśmy mu kibicowali.
Ale tym razem nie mam pewności, czy jestem za tym, żeby się wywinął.
A czy się wywinie? Do końca nie będziesz wiedzieć.
Ponura sceneria wysychającego islandzkiego jeziora. Kilkudziesięcioletnie szczątki ludzkie na dnie. Czy da się jeszcze - po tylu latach - ustalić, kto zabił i kogo?
Erlendur, ze swoją szajbą na punkcie zaginięć, jest idealną osobą, żeby się tym zająć.
Okazuje się, że odpowiedzi trzeba szukać w burzliwej powojennej historii. A w tle czai się ludzki dramat. I to nie jeden.
A może czasem byłoby lepiej, gdyby niektóre pytania nie doczekały się odpowiedzi, a winy pozostawały nieukarane?
Długo nic nie zapowiada takiego rozwiązania. Policja nie może trafić na właściwy trop. W końcu akcja się zagęszcza i nagle wiadomo, kto mordował. I że pewnie miał rację.
Ale do końca nie chce się wierzyć, że to właśnie ta osoba.
Trochę się wlecze akcja. Jest teraz, jest kiedyś, nie zawsze od razu da się w tym połapać. Edwardson tym razem nieco przynudza. Napięcia brak.
Mało o przedstawicielu obcej cywilizacji i planecie, z której przybył, dużo o naturze ziemian.
Do przemyśleń. Ale niezbyt wesołych.
Jak na Niemca, Wagner pisze bardzo skandynawsko. Przez pierwsze 200 stron bohaterowie chodzą, biją się z myślami, robią dziwne rzeczy, spotykają się z innymi, z czego generalnie nic nie wynika, po czym nagle akcja się spiętrza, atmosfera pęcznieje i - jebs! - koniec, wszystko wiadomo.
I nagle człowiek zostaje sam z myślami, że poczucie winy gnębi wiele osób poza winnym, winie nie towarzyszy kara, a to co wydawało się zbrodnią, wcale nią nie było.